Recenzja filmu

Men (2022)
Alex Garland
Jessie Buckley
Rory Kinnear

Mad Men

Przeszczepiona wprost z cronenbergowskiego body horroru poetyka sprawi, że "Men" to produkcja, którą albo pokochacie za bezkompromisowość artystycznej wizji, albo znienawidzicie za dosadność
Mad Men
Połowa z Was zna to uczucie. Niepokój na granicy paniki – kiedy podczas samotnego spaceru po lesie orientujesz się, że masz towarzystwo. Przyspieszony krok i gorączkowe szukanie przedmiotu, który w razie konfrontacji posłuży za broń. Próba odgadnięcia, kim jest idący za tobą mężczyzna: gotowym do ataku napastnikiem czy nieświadomym Twojego strachu przechodniem? Nieważne, bo wyrzut adrenaliny sprowadza wszystko do atawistycznego wyboru między "uciekaj" i "walcz". Większość takich sytuacji kończy się pełnym ulgi westchnieniem. W "Men" Alex Garland wyciąga ekstrakt z pozostałych. 



Nie dajcie się zwieść. Sielskie krajobrazy i rozbuchana zieleń angielskiej prowincji służą reżyserowi za scenografię horroru w takim samym stopniu jak pamiętająca czasy Szekspira posiadłość o czerwonych ścianach. To właśnie tam, z dala od miejskiego zgiełku, Harper (Jessie Buckley) chce dojść do siebie po śmierci męża. Niezręczna wymiana uprzejmości z Geoffreyem (Rory Kinnear), suszącym zęby, wścibskim właścicielem domu, przygotowuje grunt pod festiwal grozy, który wkrótce stanie się udziałem bohaterki. A kiedy już Garland położy nam but na gardle – każąc wraz z Harper patrzeć na spadającego w samobójczym locie Jamesa (Paapa Essiedu) – będzie go dociskał aż do wieńczącej dzieło krwawej łaźni, jaka nie śniła się Davidowi Cronenbergowi. Zostaliście ostrzeżeni. 

Twórca "Ex Machiny" ostrożnie dawkuje informacje na temat swojej bohaterki. W serii krótkich retrospekcji zarysowuje źródło traumy, która jak rozbity nos będzie promieniować na całe jej życie. Być świadkiem samozagłady bliskiej osoby to jedno. Ale zmagać się przy tym z oskarżeniami o doprowadzenie do niej? To wciąż nie najbardziej diaboliczny pomysł, jaki przyszedł do głowy Aleksowi Garlandowi. Harper nie jest jednak protagonistką skorą do samobiczowania. To kobieta świadoma swojej wartości i potrafiąca ostro odpowiedzieć na próby manipulacji jej uczuciami czy przemoc. Wcielająca się w nią Jessie Buckley kolejny raz potwierdza, że portretowanie rozdartych, udręczonych kobiet to jej specjalność. Aktorka zręcznie wygrywa cierpienie, rozpisując je na skali od spływającej po policzku łzy po wydobywający się z głębi trzewi wrzask. 


Osadzając swoją opowieść w konwencji folk horroru, reżyser tworzy metaforę zmagania się nie z żałobą czy wyrzutami sumienia, lecz z całym systemem ufundowanym na strachu przed kobiecą seksualnością i wynikającą z niej siłą. Garland zręcznie łączy przy tym typowe dla folk horroru elementy ludowych legend z symboliką chrześcijańską. Najbardziej jaskrawym przykładem jest ołtarz w kościele, do którego trafia Harper – przyozdobiony wywodzącymi się z pogańskich wierzeń maszkaronami symbolizującymi płodność. Z ich połączenia z konserwatywną (nie)moralnością reprezentowaną przez kler rodzi się toksyczna męskość. Jej kolejne reinkarnacje, czy to nagi mężczyzna idący za bohaterką przez las, czy duchowny próbujący obwinić ją o śmierć męża, doprowadzą protagonistkę na skraj szaleństwa.

Stary, dobry patriarchat! Niezależnie od tego, jaką maskę nałoży – sumiennego policjanta, troskliwego księdza czy zbuntowanego dzieciaka – w końcu zawsze pokaże swoją prawdziwą twarz. Powierzenie tytułowych ról (sic!) jednemu aktorowi wydaje się pomysłem tyleż karkołomnym, co genialnym. Dzięki Rory'emu Kinnearowi, który bez pudła wchodzi w kolejne patriarchalne wcielenia, Garland podbija paranoiczny nastrój produkcji. Otaczając bohaterkę postaciami o takiej samej, ale za każdym razem innej twarzy, zaszczepia w nas niepokój na poziomie podświadomości. Tak jak "Dziedzictwo. Hereditary" Ariego Astera grało na widzu za pomocą warstwy dźwiękowej, tak "Men" robi to, wykorzystując na pierwszy rzut oka trudno uchwytne podobieństwa. 


Film Aleksa Garlanda wpisuje się w kultywowany przez studio A24 renesans folk horroru. To dzieło blisko spokrewnione i z "Czarownicą" Roberta Eggersa, i z "Midsommar. W biały dzień" Ariego Astera – wyrosłe na gruncie tego samego systemu filozoficznego – ale zarazem trudniejsze w odbiorze. Przeszczepiona wprost z cronenbergowskiego body horroru poetyka sprawi, że "Men" to produkcja, którą albo pokochacie za bezkompromisowość artystycznej wizji, albo znienawidzicie za dosadność krwawej metafory. Trzeciej drogi nie ma. Którąkolwiek z nich pójdziecie, jedno jest pewne: seans będzie odbijał się w Waszych głowach echem jeszcze długo po opuszczeniu sali kinowej.
1 10
Moja ocena:
9
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones